Wow! Gratulacje zalały nasze telefony i media społecznościowe tej pięknej trudnej nocy, kiedy na świat przyszła nasza córeczka. Pierwsza. Najprawdopodobniej jedyna. Na pewno wymarzona.
A jak się zaczęło? Zaraz Wam opowiem, ale nie byłabym sobą, gdybym nie zacytowała kilku wspaniałych recept na poród od tzw. ciotek dobra rada. Oto niektóre z nich:
- Nie masz wyjścia musisz urodzić;
- Po prostu idziesz i rodzisz;
- Natura tak to wymyśliła, że jakoś
urodzisz;
- Ja urodziłam czworo i żyje;
- Jak zaczniesz rodzić, to i skończysz.
Przyznam szczerze, że trochę polubiłam niektóre złote rady. Może nawet kilka z nich miałam z tyłu głowy, kiedy skurcze były coraz silniejsze. Ale właśnie chyba najbardziej próbowałam wyłączyć myślenie. Jak mówiły ciotki, to co czułam – musiało się kiedyś skończyć.
Pamiętam wielki zegar na sali porodowej i moje ogromne starania, żeby urodzić przed północą – żeby cyfra określająca dzień i miesiąc urodzenia naszej córeczki była taka sama – jak w moim przypadku – jakby miało to jakiekolwiek znaczenie – ale nie zdążyłam. 00:37 to nasza godzina. Godzina, w której zostaliśmy – już na zawsze – obdarzeni największym możliwym szczęściem.
Pamiętam mojego męża w maseczce, który karmił mnie kanapką i poił soczkami z rurką.. To ile słodyczy zabrałam do szpitala na poród to materiał na osobny tekst. Teraz przyznam się tylko do tego, że zapasy wyjadałam zarówno przed, jak i po porodzie. W trakcie niekoniecznie.
Poród pierwszy w życiu, końcowa faza nie należała do najłatwiejszych. Podobno nie umiałam słuchać położnej, podobno byłam marudna ale podobno byłam bardzo dzielna. Sama niewiele pamiętam. Z pierwszymi skurczami walczyłam przez wiele długich godzin na oddziale patologii ciąży, na który trafiłam 7 dni po umownej dacie porodu.
Potem poszło szybciej, zadzwoniłam po męża, który musiał dojechać, zrobić test na COVID-19 (taki super szybki, z wynikiem po 5 minutach), ja dostałam gaz rozweselający. Był fajny, lekki, niczym mały joint wypalony w holenderskim coffee shopie. Znieczulenia w kręgosłup – nawet nie poczułam. W wyniku dziwnych zbiegów okoliczności dostałam je nieco za późno, ale zdziałało cuda. Ulga ogromna. Wreszcie mogłam zebrać myśli.
Poród był dla mnie niezwykle... podniecający! Za kilka chwil, no dobrze, za kilka długich godzin - wreszcie ją zobaczę, dotknę, utulę, nakarmię! Boże, zobaczę swoje własne jedyne dziecko! Cud nad cudami.
Parłam i darłam się jak szalona, mąż kibicował, położna kazała mocniej i dłużej – naprawdę to robiłam. Szło opornie. Ale w końcu udało się. Tu nastała chwila nie do opisania. Chwila, na której określenie brakuje słów w języku polskim angielskim, włoskim czy hiszpańskim. Jakimkolwiek języku, który słyszałam w życiu. Mogłabym pokusić się o jakiś neologizm, w końcu na studiach całkiem nieźle wychodziła mi gra słowotwórcza, ale po co. Matki wiedzą, co mam na myśli.
Pierwsze chwile razem były – tu znowu to
samo uczucie – nie do opisania... Chyba powinnam zacząć wzbogacać swoje
słownictwo!
Zdarzył się cud. Urodziłam dziecko. Mam je przy sobie. Jesteśmy we troje, te dwie godziny po porodzie. Potem mąż musi opuścić szpital, położna odprowadza mnie na salę poporodową. Jest 3-4 w nocy. I to co dzieje się teraz jest już w nieco innym klimacie. Sama nie wiem czy chce o tym opowiadać. Ona cudowna, wymarzona, wyczekana, bezbłędna, idealna. O tym mogłabym bez końca.
Ja - już nieco gorzej. Brak snu daje się
we znaki, poród to podobno wysiłek na miarę maratonu – niestety takiego
dystansu nie próbowałam nigdy pokonać – moje 10 maksymalnie 15 km i tak robiły
na mnie spore wrażenie. Ale tej nocy pobiłam swój rekord – na każdej
płaszczyźnie.
Tyle serdeczności ile wtedy spłynęło na nas nie czuliśmy wspólnie chyba nigdy. Najczęściej używanym słowem wtedy było właśnie to: Gratulacje. Zaraz potem: brawo, super, cudownie; z bardziej złożonych form pojawiło się: dużo zdrówka, cieszymy się z Wami, witamy na świecie, uściski dla rodziców i maluszka, życzymy siły. To było bardzo miłe uczucie. Oczywiście odebrałam te wszystkie gratulacje z dużym opóźnieniem, ale i tak nigdy wcześniej i nigdy później, tyle ciepłych słów nie pojawiło się w jednym momencie. Cudownym momencie. Dziękujemy!
Ja chciałabym też pogratulować sobie. To co zrobiłam – to było coś! I teraz niech każda z Was – jeżeli jeszcze tego nie zrobiła – pogratuluje sobie. Czy rodziłaś siłami natury, czy poród trwał godzinę czy 20 godzin czy urodziłaś przez cesarskie cięcie – owocem tego trudu i cierpienia jest mały człowiek.
Jesteśmy wspaniałe! Gratulacje!
M.
Komentarze
Prześlij komentarz